W identyfikacji zdjęć trudno mówić o skali trudności - to, co dla jednego jest trudne, dla innego może być "bułką z masłem". Znane od wielu lat, a nierozpoznane zdjęcia wcale nie muszą być szczególnie trudne do zlokalizowania, to raczej kwestia determinacji i zapału osoby, która się tego podejmie. Możemy natomiast wyodrębnić co najmniej trzy kategorie identyfikowanych zdjęć. Do pierwszej należą te fotografie, które jesteśmy w stanie opisać po jakimś charakterystycznym szczególe. Jeśli znamy ten szczegół - identyfikacja nie stanowi dla nas specjalnej trudności, a jeśli nawet nie znamy, to istnieje spora nadzieja, że ktoś go zna i dzięki temu zdjęcie prędzej, czy później zostanie rozpoznane. Do drugiej kategorii zaliczymy natomiast zdjęcia, które jesteśmy w stanie zidentyfikować na podstawie poszlak i hipotez. Tu istotna jest ogólna znajomość przestrzeni miasta, wyobraźnia i umiejętność przeszukiwania ortofotomapy. Do trzeciej kategorii należą zdjęcia, których nie jesteśmy w stanie "ugryźć" w jakikolwiek sposób. Tu na nic się zda znajomość szczegółów i zmysł przestrzenny. Takie zdjęcia można zidentyfikować w zasadzie tylko poprzez odnalezienie innych zdjęć, z szerszym planem, nieco innym ujęciem, które nawet jeśli nie przyniosą gotowej odpowiedzi, to znacznie nas do niej przybliżą. Do tej trzeciej kategorii należało poniższe zdjęcie z albumu Warszawa 1945-1966, wydanego z okazji XX-lecia tygodnika ilustrowanego "Stolica", 1966, ze strony 43.
Widzimy tu ruiny budynku, kobietę rozwieszającą pranie, dwie litery "E" i "Z" - pozostałość jakiegoś szyldu na elewacji. Pasuje wyraz "lecznica", ale wyniki z książek adresowych, nie bardzo popychają sprawę do przodu. Tutaj niewiele możemy wymyślić, dopasować, ustalić. Pozostaje nadzieja, że skoro gdzieś zrobiono co najmniej jedno zdjęcie, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że kto inny zrobił tam kolejne. Takich zdjęć nie powinniśmy z góry spisywać na straty, trzeba je dobrze zapamiętać i przechowywać "z tyłu głowy", czekając na chwilę, gdy pojawi się "to inne, wyczekiwane" zdjęcie. Tyle że pasjonaci identyfikacji (tacy jak my :)), nie bardzo lubią czekać z założonymi rękoma. W zasadzie to źle się wyraziłem, czekanie na to, że coś się samo zidentyfikuje, z reguły nie przynosi żadnych rezultatów. Chcąc osiągnąć jakiekolwiek wyniki na tym polu, należy po prostu stale poświęcać czas na obcowanie ze zdjęciami. Oglądanie fotografii to oczywiście czysta przyjemność, nie wyobrażam sobie dnia, w którym nie sięgnąłbym po jeden z albumów i nie zadumał się chwilę nad jakimiś obrazami mojego miasta. To dla mnie coś tak oczywistego jak to, że rano jem śniadanie, a wieczorem kolację. Głębokie wnikanie w poszczególne zdjęcia przynosi naprawdę znakomite rezultaty na polu identyfikacji. Tak samo było w przypadku tego zdjęcia. Po blisko dwóch latach poszukiwań, odnalazłem miejsce, w którym je wykonano. Ale zacznijmy od początku.
Po kilku mylnych tropach, fałszywych hipotezach i niepotwierdzonych przypuszczeniach, moje poszukiwania utknęły w martwym punkcie. Kręciłem się gdzieś po podwórzach wokół Nowego Światu, ale do końca sam nie byłem przekonany, że to tam. Jedyny konkret, albo raczej namiastka konkretu, polegał na założeniu, że zdjęcie przedstawia skromną elewację oficyny od strony podwórza, ale to podwórze jest jakby otwarte na ulicę (albo bardzo duże, może z ukrytym przejściem), bo jaki sens miałoby umieszczanie dużych liter szyldu, widocznych z daleka? Poza tym, praktyka podpowiadała, że mało który fotoreporter zapuszczał się w głąb podwórzy zniszczonych kamienic. Czego miałby tam szukać, skoro doskonały temat leżał wprost "na ulicy". A zatem należało poruszać się w półprywatnej przestrzeni niby oficyny, ale jednak dostępnej od ulicy.
Po kilku mylnych tropach, fałszywych hipotezach i niepotwierdzonych przypuszczeniach, moje poszukiwania utknęły w martwym punkcie. Kręciłem się gdzieś po podwórzach wokół Nowego Światu, ale do końca sam nie byłem przekonany, że to tam. Jedyny konkret, albo raczej namiastka konkretu, polegał na założeniu, że zdjęcie przedstawia skromną elewację oficyny od strony podwórza, ale to podwórze jest jakby otwarte na ulicę (albo bardzo duże, może z ukrytym przejściem), bo jaki sens miałoby umieszczanie dużych liter szyldu, widocznych z daleka? Poza tym, praktyka podpowiadała, że mało który fotoreporter zapuszczał się w głąb podwórzy zniszczonych kamienic. Czego miałby tam szukać, skoro doskonały temat leżał wprost "na ulicy". A zatem należało poruszać się w półprywatnej przestrzeni niby oficyny, ale jednak dostępnej od ulicy.
Dla sprawdzenia wrzuciłem w wyszukiwarkę Genealogy Indexer: LINK adres budynku, żeby namierzyć jeszcze tę domniemaną lecznicę. Jest! Figuruje w książkach adresowych na rok 1937, 1938 i 1939, tyle że pod nazwą "Przychodnia Dworcowa".
Autorem fotografii z albumu Stolicy jest Karol Szczeciński. Tę i sąsiednie fotografie z eskapady fotoreportera można odnaleźć na stronie agencji East News wpisując Chmielna 49 lub Lecznica Dworcowa.
OdpowiedzUsuń